Często tworząc historię wplatamy elementy własnego życiorysu. Nie ma w tym nic dziwnego czy nadzwyczajnego. To naturalna rzecz. W końcu siebie znamy teoretycznie najlepiej. Jest to automatyczne działanie. Jednak czy na pewno dobrze robi naszej powieści? Na ile warto wplatać siebie i swoje życie do utworu, który być może przeczytają miliony?
Dlaczego wplatamy swoje życie?
To odruch. Chodzimy po świecie i patrzymy na niego ze swojej perspektywy. Nie znamy punktu widzenia innych osób, więc uznajemy, że nasz jest najlepszy. Dlatego automatycznie nasi główni bohaterowie przejawiają cechy charakteru, którymi i my możemy się pochwalić. Choć, co ciekawe, zazwyczaj podkręcamy postać do lepszej wersji siebie. Często tworząc bohatera wygładzamy w nim nasze wady i dodajemy cechy, które chcielibyśmy posiadać. Jednak mimo tego czasem bardzo łatwo rozpoznać autora w opisywanej postaci. Szczególnie mogą to wyłowić nasi znajomi i rodzina, która w końcu wie o nas najlepiej.
Kiedy warto tego nie ograniczać?
Przede wszystkim w sytuacji, kiedy wprost mówimy o tym, że bohater jest wzorowany na nas samych. W końcu czasem robimy taką rzecz w pełni świadomie. Również jest to automatycznie uzasadnione, gdy piszemy pamiętnik lub autobiografię. Siłą rzeczy, wtedy odsłaniamy się niemalże w 100%.
Kiedy warto przystopować?
Jeśli jednak nie chcemy tworzyć własnej biografii, wówczas warto jednak ograniczyć nieco podobieństwo postaci do nas. Szczególnie w sytuacji, gdy wcale nie chcemy się z nią utożsamiać. Jak zatem to ograniczyć? Niestety sprawa nie jest łatwa. Przede wszystkim dlatego, że sami nie posiadamy odpowiedniego dystansu, aby wyłapać wszystkie podobne cechy między nami a bohaterem. W tej sytuacji najlepiej jest poprosić kogoś znajomego o pomoc w wyłapaniu podobieństw i przedyskutowaniu kwestii, jak można nieco odmienić bohatera, bez całkowitego jego przerabiania.