Witam,
Na wstępie dziękuje bardzo za pomoc i opinie. Zacząłem zwracać uwagę na zaimki i zorientowałem się, że mam ich wiele zbędnych w książce przez co wczoraj musiałem nad nią przysiąść i poprawiać. Czytałem polecone przez Pana artykuły Pani Ewy Wiecha oraz Pański blog i jestem pod wrażeniem.
Oto fragment mojej książki:
Oślepiający błysk właśnie rozjaśnił ciemne, zaspane i duszne miasto. Nie trzeba było długo czekać aby w ślad za obrazem, dudniący, basowy i przerażający dźwięk przeciął powietrze. Albert szedł przez zatłoczone ulice co rusz spoglądając na ludzi. W mieście panowała dziwna, napięta atmosfera. Ludzie śpiesznie wracali do domu trzymając jedną ręką swoje meloniki czy kapelusze. Znalazła się też grupka fascynatów, która komentowała typowe dla tego klimatu i pory roku zjawisko. Dało się słyszeć: - Ale błysnęło! Ciekawe jak jest daleko !? Przejdzie bokiem!- Sceptycznie powtarzał trzeci z gapiów. Dodatkowo całą mroczną atmosferę potęgował dzwon kościelny, który wybijał właśnie godzinę trzecią. Jakby z oddali, gdzieś z uchylonych okien (których ludzie jeszcze nie zdążyli zamknąć) dało się słyszeć płacz dzieci. W przeciągu kilku minut prawie cały Paryż opustoszał. Albert nie wrócił do domu licząc na to, że zdąży dojść do biura redakcji zanim lunie ulewa. Gęsta, kłębiasta i czarna jak smoła chmura zbliżała się do centrum miasta w zastraszającym tempie. Również w zastraszającym tempie zabierała ze sobą ostatnie promienie słońca wchłaniając tym samym ostatnie źródło światła. Latarnie uliczne włączane były dopiero o ustalonych godzinach wieczornych, dlatego też w mieście panowała straszliwa ciemność. Albert mógł tylko patrzeć jak chmura przesuwa się w stronie jasnego, już zanikającego horyzontu. Wsiadł do tramwaju, który jakby na żądanie podjechał na przystanek, gdy do niego podszedł. Wszedł do środka, kupił bilet i usiadł w praktycznie pustym wagonie. Na samym końcu wagonu siedziała matka z córką, którą przytulała do piersi tym samym nie pozwalając jej patrzeć na to (dla niektórych) przerażające zjawisko atmosferyczne. – Dies irae?- Pomyślał Albert. Gdy wypowiedział te słowa, z nieba jak przez wielkie sito lunęła masa wody. Kałuże na ulicach powstawały błyskawicznie. Albert jechał tak patrząc na krople, które spływały po szybie w akompaniamencie odgłosów burzy. Zastanawiające, że człowiek, który opanował praktycznie wszystkie dostępne rejony ziemi, wspiął się na wyżyny techniki, wyleciał poza planetę, zanurkował jedenaście kilometrów w głąb niej, może tylko komentować i z głupim uśmieszkiem patrzeć na bezprecedensową siłę przyrody, wobec której jest B E Z B R O N N Y. Albert dostrzegał w niej pewne piękno, którego wcale się nie obawiał. (Bo przecież czy można bać się piękna?) Jechał tak i słyszał krople deszczu spadające na dach tramwaju w równym tempie. Wybijały rytm, do którego co rusz przygrywały głębokie, jakby nosowe tenory grzmotów. W jego oczach odbijało się nie tylko światło emitowane przez wyładowania atmosferyczne. Dało się wyczytać bijącą z nich zwyczajną dziecięcą radość. Niepotrzebnie maszyna sporządzona przez człowieka próbowała zburzyć rytm spadających kropli poprzez dzwonek tramwaju, czy słynny dźwięk typowy dla pojazdów szynowych (TUTUTUTU). Człowiek i tak nie ma szans w starciu wirtuozów i musi oddać batutę najdokładniejszemu z nich.- Przyrodzie.